Krytycy swoje, ceny swoje, a czasem odwrotnie, w zależności od tego, na ile degustujący jest wpływowy – a wysokie noty zbierać może nawet wino, którego się w pierwszej kolejności nie podejrzewa, np. powstałe ze spleśniałych owoców.
Taka rzadkość stoi właśnie za zniechęcającym potokiem liter trockenbeerenauslese, bo mowa o trunku z pojedynczych winogron dotkniętych tzw. szlachetną pleśnią – nic podobnego do niemieckich wyrazów na długich półkach w supermarkecie. Skoro więc wrażenie chaosu jest tym, które osiąga się w takich sytuacjach najłatwiej, warto zacząć porządkować, chociażby według regionów. Bez nużących detali są do opanowania w trzech krokach.
Bordeaux ma złoto
Najbardziej typowo będzie zacząć od Bordeaux, ale żeby to zrobić, trzeba wspomnieć o Londynie, a dokładnie o tamtejszej internetowej giełdzie Liv-ex, na której obraca się skrzynkami kolekcjonerskich win na tyle intensywnie, że można obserwować trendy. W związku z tym, że jeszcze parę lat temu na platformie trudno było znaleźć wino inne niż bordoskie, obecny udział regionu w obrocie na poziomie 75 proc. świadczy o znaczącej przemianie.
Mimo że indeks 500 najbardziej poszukiwanych trunków tej części Francji zapracował w ubiegłym roku na 23 proc. wzrostu – co oznacza, że wina zdrożały – coraz większą popularność zyskują skrzynki z innych, nawet tak dalekich zakątków, jak Kalifornia.
Żeby natomiast wybrać jedno wino, które w tabeli rocznych obrotów za-jęło pierwsze miejsce, zdecydowanie trzeba zwrócić wzrok z powrotem na Bordeaux, bo mowa o Lafite Rotschild z rocznika 2010, które w dwanaście miesięcy dało inwestorom 19-procentowy zwrot. Obecnie cena na giełdzie wynosi około 6 tys. GBP za skrzynkę, co przekłada się na 2 tys. zł za butelkę, bez marży pośredników. Dla tych, którzy postawili jednak za wcześnie, wino okazało się zdecydowanie zdradzieckie, bo jeszcze zanim pojawiło się w obiegu, wycenione zostało na 12 tys. GBP za skrzynkę dwunastu butelek.
Mimo że kolejność może w tym przypadku wyglądać równie podejrzanie jak trockenbeerenauslese, taki spadek w umownym dniu debiutu potrafi zagwarantować działający w Bordeaux system en primeur, czyli tzw. winnych futuresów. Żeby zapewnić sobie finansową płynność, winiarze oferują nabywcom w ramach en primeur alkohol tak młody, że dojrzewa jeszcze w beczkach, a będzie do odebrania dopiero po zabutelkowaniu.
W takim układzie intuicyjna byłaby niższa cena – krytycy nie są przecież w stanie na tym etapie określić, jakiej wino będzie jakości – ale praktyka pokazuje, że intuicja zawodzi. Skrzynkę rocznika 2010 Lafite Rotschild wyceniono wtedy na 12 tys. GBP, czyli 61 tys. zł i nawet gdy w zeszłym roku zdrożało niecałe 20 proc., to i tak w stosunku do ceny z en primeur jest o połowę tańsze.
Burgundia ze srebrem
Chociaż możliwość zainwestowania przed oficjalnym wprowadzeniem do obiegu dotyczy też win z Burgundii, skala przedsięwzięcia jest już znacznie mniejsza, bo cały region stanowi w giełdowym obrocie niecałe 8 proc. Mimo skromnego udziału, skojarzenie go z niskimi cenami raczej się nie uda, bo gdyby trzeba było wskazać wino najdroższe, najbardziej kolekcjonerskie i rzadkie, z pewnością byłoby właśnie stamtąd.
Kiedy pojawia się potrzeba, żeby kogoś zadziwić – uzupełniając frazes typu „świat jest postawiony na głowie” – znakomicie nadaje się do tego tzw. DRC, z sensacyjnym progiem 50 tys. zł za butelkę. Skrót jest w branży tak znany, jak w sporcie NBA, a oznacza dokładnie Domaine de la Roma-née-Conti, producenta różnych win, z których najcenniejsze jest po prostu Romanée-Conti. Baza danych Wine-searcher pokazuje, że średnia wartość butelki z wszystkich roczników to na rynku prawie 58 tys. zł – tylko za co? W związku z tym, że kupując wino z myślą o zyskownej odsprzedaży, nie można go odkorkować i spróbować, słynne DRC zwyczajnie najbardziej opłaca się podrabiać.
Bez względu na ogólną świadomość kolekcjonerów, że skrzynki z niepewnych źródeł to marna lokata, w prasie co jakiś czas pojawiają się historie o oszustach drukujących własnym sumptem najbardziej poszukiwane etykiety.
Światowy rozgłos na tym polu zyskał indonezyjski kolekcjoner, znany w środowisku jako Dr Conti – odpowiedzialny modelowy przykład prawie doskonałego przekrętu. Inwestu-jąc na początku ogromne kwoty w oryginalne trunki, zdołał sobie zaskarbić zaufanie znawców, których nie trzeba było długo nakłaniać do uczestnictwa w aranżowanych przez niego degustacjach.
Umacniając ciągle pozycję, zaczął jednak wystawiać część swojej osobliwej kolekcji na sprzedaż – upłynniając nawet roczniki, których winnica nie wyprodukowała, na przykład z uwagi na niską jakość zbiorów.
Domaine de la Romanée-Conti ma tradycję sięgającą XIII wieku, więc jeśli Dr Conti usilnie próbował ją jeszcze rozbudować, w końcu musiało wyjść na jaw, że zmyślone roczniki to tańsze wina, przelewane do odpowiednich butelek w kuchni jego matki. W związku z tym, że w zbiorach fałszerza było też całkiem sporo wartościowych i niepodrabianych win, jakiś czas temu odbyła się kolejna aukcja „z piwnicy kolekcjonera” – tym razem jednak najbardziej zainteresowany nie brał w niej udziału, bo odsiadywał już dziesięcioletni wyrok.
Toskania, raperzy i orły na podium
Oprócz najbardziej znanych Burgundii i Bordeaux, na rynku win jest jeszcze kilka ważnych kategorii, z czego najbardziej przebijają się ostatnio wina włoskie, szampany i te z tzw. reszty świata, nazywanej tak od indeksu Liv-ex The Rest of the World.
Chociaż na wszystkie wina z Włoch przypadło w minionym roku tylko 6 proc. giełdowego obrotu, indeks Italy 100 wzrósł w tym czasie prawie 14 proc. Sukces zawdzięcza głównie całkowitemu zbrukaniu obowiązujących reguł, bo do win drożejących czasem szybciej niż niektórzy kandydaci z Bordeaux zaliczają się tzw. supertoskany. Z łamaniem zasad kojarzą się takie etykiety jak Tignanello, Masseto, Solaia czy Ornellaia, ale cały niecny proceder rozpoczęła Sassicaia, za co spotkała ją surowa kara.
Toskańskie wino wyprodukowano ze złamaniem wielu zasad obowiązujących najlepszych winiarzy, dlatego wybierana dzisiaj przez kolekcjonerów Sassicaia wylądowała na jakiś czas na półce prawie tak niechlubnej, jak wina stołowe. Poza ojczyzną supertoskanów, inwestorów częściej niż dotychczas interesują jeszcze dwie strony – stosunkowo bliska Szampania i odległa Kalifornia. Wina z bąbelkami, w eksponowaniu których największą wprawę mają chyba amerykańscy raperzy, mają nad wszystkimi powyższymi cenową przewagę, bo właśnie szampany uznaje się jeszcze za niedoszacowane.
Kilkanaście procent zwrotu w rok, a cena za butelkę na poziomie kilkuset złotych, na przykład za słynny Cristal Louisa Roederera, który łatwo zapamiętać ze względu na przezroczyste szkło. Jak wynika z bazy Wine-searcher, kalifornijski orzeł – Screaming Eagle – jest od szampana ponad dwanaście razy droższy, bo uśredniając wszystkie roczniki, płaci się więcej niż 12 tys. zł za butelkę.
Orzeł to jeden z najcenniejszych i podobno też rzadki gatunek z kalifornijskiej Napa Valley – podobno, bo są i eksperci, którzy twierdzą, że ilości nie da się skontrolować, aamerykańscy winiarze produkują ile tylko mogą, bo o niskiej podaży mówią po prostu tak często, że sami musieli w nią uwierzyć.